Na Święta wyjechaliśmy jak zwykle do rodziny, na wieś. Kocham polskie wsie, ale mają one niestety jedną poważną wadę, psującą całą ta sielankową atmosferę. Jest nią sposób, w jaki traktowane są tam zwierzęta, w szczególności psy. Nie muszę chyba tłumaczyć, na czym on polega. Z pewnością znacie ten obrazek - ujadające, zaniedbane czworonogi uwiązane na krótkich łańcuchach, bez dostępu do wody, a czasem i schronienia. Oczywiście jest też pewna liczba świadomych i odpowiedzialnych właścicieli, ale niestety w większości przypadków tak to właśnie wygląda.
Od lat toczę z krewnymi bój o polepszenie warunków życia ich psów i powolutku coś tam się zmienia. Jakiś czas temu z łańcucha trafiły do zadaszonego kojca, a szyi nie opasają im już mocno zaciśnięte, cienkie i ostre sznurki ani łańcuchy. Niestety nadal nie mają stałego dostępu do wody ("Jest zima, zimą pada śnieg, to się śniegu najedzą i po sprawie. Śnieg nie spadł? To już ich problem!"), a do jedzenia dostają namoczony chleb z resztkami ze stołu - rybimi ośćmi, czekoladowymi ciasteczkami czy zupą z całą jej zawartością, np. pieprzem. Serce mi pęka, jak na to patrzę, bo co ja mogę? Raz na kilka miesięcy nalać im wodę? Tłumaczę, proszę, rozmawiam, ale zmienić mentalność człowieka jest bardzo trudno. Szczególnie takiego, który swoje odziedziczone po przodkach nawyki pielęgnuje od wielu lat.
Za każdym razem, kiedy przyjeżdżam do rodziny, staram się coś dla tych psów zrobić. Myję im miski, wymieniam wodę, głaszczę. Przywożę im psie puszki, suszone gryzaki, zabawki, nowe miski. Zastanawiałam się, co im sprawić tym razem. Przyszedł mi do głowy pomysł, genialny w swej prostocie, a jednak nie tak oczywisty*. W dzień wigilii, jadąc do miasta, a wcześniej zmierzywszy dokładnie oba pieski, wstąpiłam do sklepu zoologicznego i wyszłam z niego z nowiutką, piękną, skórzaną obrożą. Spacer - to jest to!